Zimowe opowiadanie z serii "Miasto".
Wspomnienie z wizyty w warszawskiej kawiarni.
Jest zimno. W
mroźnym powietrzu ulicy pozostawiam swój mglisty ślad
przemykania pod murami.
Wszystko dzisiaj, wszystkie ulice,
samochody, wszystko jest wyostrzone białą pleśnią mrozu. Miasto staje przede
mną w zimowej odsłonie, trwa raczej w bezruchu, pociemniałe. Gdy idę, fasady
kamienic przyglądają mi się, jakby pochylone lekko do przodu, niezauważalnie
prawie pozaginane w gzymsach, pokurczone w mrozie jak bezdomni. Chłonące
fasadami zimno, a mimo to ciepłe w środku, w swoich zwalistych betonowych
organizmach, w trzewiach mieszkań przetrzymują ludzi pomalowanych w niebieskie
blaski telewizorów.
Gdy
się zastanawiam, przychodzi nagle moment niedokończonej myśli, rozpłyniętej jak
na kartce papieru. Przystaję i patrzę w chwili bezmyślności na świecący się w
latarni dym papierosa, na kształt nienamacalności, opalizujący w świetle
latarni oddech z moich płuc. Zwielokrotniona i zgęstniała kryształkami mrozu
faktura faluje, podryguje i zaraz rozpływa się gdzieś przede mną, przed moimi
oczami, blisko, albo daleko, może na końcu ulicy, nie wiem, bo zatracam przez
chwilę poczucie odległości.
Zegar oznajmia ciągły upływ.