sobota, 13 grudnia 2014

"Wij"


Wij to potwór z wierzeń wschodniosłowiańskich, przysadzisty król gnomów z powiekami do samej ziemi, którego spojrzenie zabija. Ludowa powiastka stała się inspiracją opowiadania Nikołaja Gogola. W dzisiejszym poście, oprócz opowiadania grozy Gogola, zajmiemy się również aż trzema(!) jego ekranizacjami. Omówienie tych filmów wymaga jednak zdradzenia wielu elementów ich fabuły, zatem UWAGA! SPOILERY



Akcja opowiadania Gogola rozgrywa się na Ukrainie. Seminarzysta Choma Brutus wraz z dwoma kolegami szuka noclegu. Młodzieńcy trafiają w końcu na gospodarstwo dziwacznej staruszki, która zgadza się ich przenocować, lecz tylko pod warunkiem, że porozdziela ich po różnych pomieszczeniach, ponieważ we trójkę rozrywkowi seminarzyści mogliby narobić szkód. Chomie dostaje się miejsce w chlewie. Niebawem przychodzi do niego staruszka, która okazuje się czarownicą. Dosiada go jak konia i poganiając go miotłą, lata na jego plecach nad okolicą. Po chwili jednak pod wpływem modlitw i zaklęć Chomy traci siły, a przerażony student filozofii zabija ją. Jeszcze większy strach go ogarnia, gdy widzi, że starucha przemieniła się w piękną dziewczynę. Po jakimś czasie do seminarium przyjeżdżają ludzie setnika, okolicznego bogacza. Jak się okazuje, córka setnika została ciężko pobita, przed śmiercią jednak zdążyła poprosić ojca, by modlitwy za jej duszę odmawiał Choma Brutus. Seminarzysta przystaje na to niechętnie, mimo obietnicy dużej zapłaty, zwłaszcza, gdy spostrzega, że zmarłą jest owa dziewczyna, w którą przemieniła się czarownica. Choma ma przez trzy noce odmawiać modlitwy za jej duszę, zamknięty w cerkwi sam ze zwłokami.
Opowiadanie Gogola, w mistrzowski sposób łączące w sobie elementy realizmu, czarnego humoru, ludowej fantastyki oraz grozy, należy do klasyki literatury rosyjskiej. Nic dziwnego więc, że  doczekało się ono wielu ekranizacji. Pierwsza, z 1909 roku, podobnie jak kolejna, z roku 1918, nie zachowała się. W tym poście zajmę się trzema filmami: "Wijem" z 1967, kolejną wersją - zupełnie świeżą, tegoroczną, oraz jugosłowiańską adaptacją prozy Gogola z 1990 roku pt. "Sveto mesto" - "Święte miejsce". Opartą na gogolowskim "Wiju" "Wiedźmę" Olega Fiesienki z 2006 roku pozwoliłem sobie odpuścić.


Zacznijmy od najstarszego z tych trzech filmów, w reżyserii Konstantina Jerszowa i Gieorgija Kropaczowa. Muszę przyznać, że ten obraz naprawdę mnie zachwycił. Adaptacja ta jest niezwykle wierna literackiemu oryginałowi, zachowuje też i przekłada na język filmu dużą część humoru zawartego w opowiadaniu. Dzięki temu lepiej poznajemy seminarzystę-nicponia Chomę (w tej roli Leonid Kurawliow) i szybko obdarzamy go sympatią. Podobnie jak u Gogola, zostajemy krótko wprowadzeni w życie ukraińskiej wsi, następnie wesołość i żarty ustępują miejsca rosnącemu napięciu, którego kulminacja następuje podczas pierwszej nocy w cerkwi. Po tej scenie twórcy filmu, tak jak i pisarz, pozwalają nam się na chwilę odprężyć, by za moment wystawić głównego bohatera i nas razem z nim na jeszcze większą grozę. Po kolejnej nocy w cerkwi mamy już tylko krótką chwilę, by przygotować się na apogeum horroru. Film Jerszowa i Kropaczowa jest świetny pod wieloma względami - scenariusza, fenomenalnej gry aktorskiej, a nawet efektów specjalnych. Po horrorze z 1967 spodziewalibyście się gumowych nietoperzy? To grubo byście się pomylili. Kreatury, które trzeciej nocy wypełzają ze wszystkich zakamarków cerkwi, z tytułowym wijem na czele, są naprawdę przerażające, pomimo że to tylko ludzie przebrani we w dość nieskomplikowany sposób wykonane kostiumy. Praca kamery i efekty dźwiękowe w finałowej scenie potęgują jeszcze wrażenie grozy.




 

"Wija" z 1967 zdecydowanie warto obejrzeć, w odróżnieniu od wersji z roku 2014. Jeśli jest przyznawana nagroda za najgłupszy scenariusz, ten film jest do niej murowanym kandydatem. Jedynym powodem, dla którego można by rozważyć obejrzenie go, jest warstwa wizualna. Zarówno scenografia i kostiumy, jak i efekty specjalne są na najwyższym poziomie. Miło się przekonać, że nie tylko w Holywoodzie kręci się tak widowiskowo. W tym celu można jednak się ograniczyć do zobaczenia krótkiego fragmentu lub nawet trailera. Ponieważ jednak stanowczo nie polecam tego poronionego płodu kinematografii rosyjskiej, nie waham się zarzucić Was, drodzy czytelnicy, dużą liczbą spoilerów.
Głównym bohaterem filmu Olega Stepczenki jest angielski(!) kartograf Jonathan Green (w tej roli brytyjski aktor Jason Flemyng, znany z takich filmów jak "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", "Starcie tytanów" czy "Przekręt". Pozwolę sobie dodać jeszcze humorystyczną ciekawostkę znalezioną na Filmwebie: wśród aktorów branych pod uwagę do tej roli byli m.in. Brad Pitt, Bruce Willis, Jason Statham, Sean Bean, Keanu Reeves i Pierce Brosnan). Rzeczony naukowiec, przyłapany na romansie z córką pewnego jegomościa, postanawia uciec z kraju i wybiera się w podróż do Rosji. Zamierza tam chyba rysować mapy czy coś. Jego środkiem transportu jest jakiś dziwaczny steampunkowy powóz, zaopatrzony chyba we wszystko, co mają współczesne samochody, w tym gaz, sprzęgło, hamulec, skrzynię biegów, deskę rozdzielczą i rurę wydechową. Ta futurystyczna dorożka zajeżdża na ukraińską wieś. Znajdują ją dwaj seminarzyści, jak się później okazuje - koledzy sławetnego Chomy Brutusa, którzy korzystając z tego, że nasz Anglik postanowił przyciąć sobie komara, próbują go okraść. Dowiadujemy się wtedy, że kartograf nie tylko jest szybszym od geparda mistrzem sztuk walki, śpiącym z jednym okiem otwartym, ale także bardzo dobrze mówi po rosyjsku, a w dodatku ma mocną jak na Brytyjczyka głowę. Seminarzyści częstują przybysza gorzałką i opowiadają mu historię Chomy Brutusa, po czym żegnają się, gdy wóz zbliża się do wsi z przeklętą cerkwią. Następnie powóz atakuje bodaj z setka demonicznych wilków, dorożka staje w ogniu, a Jonathan po serii cyrkowych akrobacji z płonącym kapeluszem na głowie ląduje twarzą w błoto tuż pod stopami tłumu wieśniaków słuchających charyzmatycznego popa. Spośród postaci znanych z oryginału, jak i wymyślonych przez scenarzystów, niektórzy darzą cudzoziemca sympatią, inni - wręcz przeciwnie. Dowiadujemy się, że po pamiętnych wydarzeniach związanych z czarownicą cerkiew została zamknięta jako miejsce przeklęte, a trumna z niepochowanymi zwłokami panienki nadal w niej stoi. Dlatego też zgorzkniały setnik, który niewiele ma do powiedzenia we wsi zarządzanej obecnie przez nawiedzonego popa, zleca kartografowi sporządzenie mapy okolicy, ze szczególnym uwzględnieniem cerkwi, mając zapewne nadzieję, że przybysz znajdzie jakiś sposób, by pochować jego córkę. W tym czasie jesteśmy też raczeni takimi absurdami jak fakt, że kowal na zabitej dechami ruskiej wsi trzyma u siebie w szopie wystrzeliwany z armaty samolot projektu Leonarda da Vinci, razem z tąż armatą. Widząc to spodziewałem się, że główny bohater lecąc na tej maszynie będzie walczył z wijem w kosmosie, po czym zrzuci bombę atomową na wieś, lub czegoś równie głupiego. Jednak nie. Przez resztę filmu samolot ten leży w zapomnieniu w szopie u kowala, by dopiero na sam koniec zostać wystrzelonym zamiast fajerwerków z okazji odjazdu Jonathana. Zupełnie jak gdyby autor scenariusza, skończywszy swoje wiekopomne dzieło, przypomniał sobie nagle: "Zapomniałem gdzieś upchnąć ten samolot!" i dopisał naprędce jeszcze jedną linijkę. Jedyną robiącą wrażenie sceną w całym filmie, choć też dość przygłupiastą, jest ta, w której Kozacy opowiadają Anglikowi przy gorzałce  o czarownicy i wiju i o tym, że jedynym sposobem, by ustrzec się złych mocy jest narysowanie wokół siebie koła kredą. Nagle rozmówcy sami zaczynają się przepoczwarzać w przerażające maszkary, a my nie wiemy, czy dzieje się to naprawdę czy to tylko pijackie majaki Jonathana. W końcu zjawia się znana nam już czarownica, by przywołać wija. Anglik zaś patrzy przybyłemu potworowi prosto w oczy, jak gdyby nigdy nic. Później dowiadujemy się, że swoje przeżycie zawdzięcza "mocnemu sercu" czy jakiemuś innemu kretynizmowi. Akcja co jakiś czas przerywana jest drugoplanowym, nic niewnoszącym do fabuły i nawet niezamkniętym wątkiem kochanki głównego bohatera w Anglii i jej surowego ojca. Daruję sobie dalsze streszczanie tego bezbrzeżnie głupiego filmu i przejdę do jego zakończenia. Otóż okazuje się, że żadnego wija ani innych potworów nigdy nie było, panienka też nie była żadną czarownicą, a Choma Brutus wcale nie zginął, lecz wszystko to było jednym wielkim spiskiem uknutym przez wstrętnego popa, który zakochał się w córce setnika, potem zabił ją z zazdrości, a następnie stwierdził, że dobrym pomysłem będzie zamknięcie cerkwi jako przeklętej, wmówienie ludziom, że panienka była wiedźmą, i straszenie ich od czasu czasu kożuchem z doszytymi rogami. Na szczęście jednak za sprawą intelektu zachodniego naukowca ciemny i zabobonny lud ruski zostaje oświecony. Chociaż i to nie jest takie pewne, bowiem na samym końcu jeden ze skrzydlatych potworków, które oglądaliśmy w scenie przemienienia Kozaków, mały zwyrodniały kupidynek, śmieje nam się w twarz, jakby chciał powiedzieć: "Jak się czujesz z tym, że bezpowrotnie straciłeś dwie godziny życia?". Ciężko nawet stwierdzić, do jakiego gatunku zaliczyć ten film - czy to horror, fantasy, kryminał, komedia, dramat? Bo jest tu wszystko, brakuje tylko laserów, kosmitów i Kaczora Donalda.







Tyle na temat tego okropieństwa. Na zakończenie przejdźmy do jugosłowiańskiego filmu "Sveto mesto", który też jest dość swobodną adaptacją opowiadania Gogola, nie sprawia jednak, że pisarz przewraca się w grobie, do czego z pewnością doprowadził go film Stepczenki.  Reżyser Ðorđe Kadijević przeniósł akcję do Serbii, zatem zamiast Kozaków mamy bałkańskich chłopów, a zamiast setnika - gospodarza żupańskiego, mieszkającego w eleganckim dworku. Nie bez przyczyny w tytule filmu nie pojawia się wij, bowiem potwór ten w ogóle tu nie występuje. Zrezygnowano całkowicie z efektów specjalnych, przez co "Sveto mesto" stało się horrorem psychologicznym, całkiem umiejętnie budującym napięcie, potęgowane jednym, przewijającym się przez cały film niepokojącym motywem muzycznym. Scenariusz skupia się na postaci panienki-wiedźmy, poznajemy zatem jej przeszłość i rodzinę w częstych i długich retrospekcjach przesyconych toksyczną erotyką. Niestety ucierpiała na tym postać Chomy, przechrzczonego tu na Tomę, który staje się bezpłciowy i nie ma w sobie nic z sympatycznego nicponia opisanego przez Gogola. Pomimo że w filmie Kadijevića nie ma wija ani innych potworów, sceny w cerkwi potrafią utrzymać w napięciu tak samo, jak te z wersji z 1967 roku. Dodatkowy niepokój wprowadza zmienione w stosunku do pierwowzoru zakończenie. Toma nie ginie, a jego koledzy zabierają go z pańskiej posiadłości, omdlałego i pobitego. Niestety znowu muszą szukać noclegu. I znów trafiają do tego samego gospodarstwa, gdzie przyjmuje ich ta sama starucha, a koszmar zaczyna się od nowa.





Podsumowując - "Wij" Gogola to wybitne dzieło literatury rosyjskiej, z pogranicza realizmu i fantastyki. Zdecydowanie warto przeczytać. Ekranizacja Jerszowa i Kropaczowa z 1967 to znakomity film, który z całego serca polecam. "Sveto mesto" Kadijevića jest filmem dobrym, warto go również obejrzeć. Natomiast co do "Wija" Stepczenki z 2014 roku, o ile liczy się dla Was coś więcej niż oprawa wizualna, omijajcie ten gniot z daleka. I nie patrzcie mu w oczy.

"Wij", 1967
reżyseria: Konstantin Jerszow, Georgij Kropaczow
scenariusz: Konstantin Jerszow, Georgij Kropaczow, Aleksandr Ptuszko
zdjęcia: Wiktor Piszczalnikow, Fiodor Proworow
muzyka: Karen Khachaturyan
występują: Leonid Kurawliow, Natalia Warlej, Aleksiej Głazyrin 

"Wij", 2014
reżyseria: Oleg Stepczenko
scenariusz: Oleg Stepczenko, Aleksandr Karpow
zdjęcia: Vladimír Smutný
muzyka: Anton Garcia
występują: Jason Flemyng, Aleksiej Czadow, Andriej Smoliakow, Jurij Curiło

"Sveto mesto", 1990
reżyseria: Ðorđe Kadijević
scenariusz: Ðorđe Kadijević
zdjęcia: Aleksandar Petković
muzyka: Laza Ristovski
występują: Dragan Jovanović, Branka Pujić, Aleksandar Berček

5 komentarzy:

  1. Kawał dobrej roboty, sam pierwsze słyszę o tych filmach. Oby więcej takiej tematyki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki :) Takie tematy pojawią się jeszcze nieraz, bo w końcu jednym z założeń tego bloga jest przybliżanie czytelnikom rzeczy wartych uwagi, a raczej nieznanych.

      Usuń
    2. To ja mam odmienną opnie o filmie z 2014 roku - Dobrze się bawiłem, uważam że ewidentnie jest tworzona z przymrożeniem oka, gniotek wizualny jak i całej historii to jest Viy z 2019 gdzie akcje przeniesiono do Chin kompletnie od czapy, niestety nie wiadomo w jakim celu akurat do Chin ;D

      Usuń
  2. 34 yr old Speech Pathologist Garwood Edmundson, hailing from Thornbury enjoys watching movies like The End of the Tour and Kayaking. Took a trip to Durham Castle and Cathedral and drives a Ferrari 340/375 MM Berlinetta 'Competizione'. opis

    OdpowiedzUsuń