niedziela, 17 kwietnia 2016

Bieszczadzkie Anioły - Ada Dentkowska


 
            –Pojadę z tobą w Bieszczady pod warunkiem, że dostaniemy się tam autostopem! – słowa Klaudii były dla mnie niczym piękna melodia. Od tak dawna poszukiwałam kogoś, kto zechciałby się wybrać gdzieś autostopem! Niestety, w dzisiejszych czasach większość młodych ludzi przyzwyczajona jest do wygodnych metod podróżowania. Ponadto wszyscy się boją morderców i psychopatów, którzy jak wiadomo tylko czekają na samotne autostopowiczki. A mnie ciągnęło do takiej przygody i bardzo chciałam przebyć jakąś dłuższą drogę właśnie w ten sposób. Trasa Warszawa-Bieszczady wydawała się rozsądna dla początkujących.  
            Kiedy obudziłam się w dzień naszego wyjazdu, nagle zaczął mnie ogarniać lekki niepokój. Jestem panikarą i w tamtej chwili zobaczyłam przed oczami wszystkie możliwe czarne scenariusze. Zaczynając od lekkiej opcji utknięcia w szczerym polu, a kończąc na porwaniu przez handlarzy żywym towarem i wizji swojej przyszłości w niemieckim burdelu. Moja mama również nie pomagała prosząc mnie nieustannie, abyśmy zdecydowały się na pociąg. Jednak to była właśnie jedna z tych rzeczy, które musiałam zrobić w swoim życiu – po prostu zignorować wszystkie możliwe złe scenariusze i spróbować tego, na co od dawna miałam ochotę.
            Spotkałyśmy się na pętli Okęcie, obydwie z wielkimi plecakami i uzbrojone w tabliczki. Radom, Rzeszów, Wetlina-Bieszczady oraz moja ulubiona – Byle dalej. Stopa zaczęłyśmy łapać parę kilometrów przed CH Janki. Gdy się wyjeżdża z dużego miasta ten pierwszy moment jest najtrudniejszy – tłok na wielopasmowej drodze, każdy jedzie w inną stronę. Stałyśmy pół godziny, kiedy parę metrów przed nami zatrzymała się laweta pomocy drogowej totalnie nas przy tym zasłaniając. Usilnie próbowałam powstrzymać swój odruch rzucania mięsem w takich sytuacjach, ale wtedy kierowca wysiadł z auta i spokojnym krokiem podszedł w naszą stronę. Powiedział, że podwiezie nas tych parę kilometrów bezpośrednio na drogę wylotową do Radomia, co na pewno pomoże nam kogoś złapać. Musimy tylko poczekać chwilę, bo on musi coś załatwić. Przeszczęśliwe zaczęłyśmy pakować się do samochodu i snuć plany jakie to jeszcze fajne wozy nas zabiorą po drodze (najbardziej absurdalnym marzeniem była chyba karetka i czołg). Bardzo liczyłyśmy na tira, ale szansa również była dość nikła.
 
 
            Bardzo miły pan w ciągu tych wspólnych dziesięciu minut podróży dał nam kilka wskazówek dla świeżo upieczonych autostopowiczów, polecił parę stron internetowych na ten temat i ciepło się z nami pożegnał obok McDonald’s w Jankach. Pełne optymizmu postanowiłyśmy pełnić warty. Klaudia uparła się, że z tabliczką „Byle dalej” o wiele szybciej coś złapiemy i stała tylko z nią. Prawda jest taka, że ja z tabliczką Radom złapałam samochód po 10 minutach. I tak oto zachwycone naszą świetną passą trafiłyśmy do czarnego, eleganckiego Opla kierowanego przez bardzo tajemniczego i dystyngowanego pana w ciemnych okularach. Do dziś zagwozdką jest dla mnie, jak wyglądał, ponieważ owych okularów nie zdjął nawet na chwilę. Drogą do Radomia zasuwał najmarniej 120 km/h, mówił niewiele, ale bardzo możliwe, że był to wojskowy bądź policjant, ponieważ wyglądał na około 40 lat, a powiedział, że jest już na emeryturze. Droga minęła sprawnie i w ten sposób znalazłyśmy się na obrzeżach Radomia na trasie do Rzeszowa. Pogoda była piękna, pokonanie dotychczasowego dystansu zajęło nam niecałe trzy godziny, więc postanowiłam usiąść sobie z boczku i zapalić papierosa, podczas gdy Klaudia stanęła z tabliczką. Od samej Warszawy za każdym razem widząc jakiś śmieszny albo ciekawy samochód, wołałyśmy do siebie, że chcemy nim jechać. Nie inaczej było, kiedy na naszej drodze pojawił się obrendowany mini van z napisem „Księża Michalici” oraz „Czas mocy i łaski”. Jako dwie ateistki rozbawiła nas myśl, że mógłby nas zabrać właśnie ten samochód i wtedy on… zatrzymał się! Stanął parę metrów za Klaudią, która spojrzała na mnie w osłupieniu nie wiedząc co robić. Ja nie zdążyłam jeszcze dopalić papierosa, więc machnęłam ręką pokazując, żeby podbiegła. Kierowcą okazał się ksiądz, który jedzie do Rzeszowa i z chęcią nas zabierze. Rzuciłam niedopalonego fajka na bok i czym prędzej zaczęłam zgarniać nasze tobołki. To był już szczyt wszystkiego, nie stałyśmy tam nawet pięciu minut! Wnętrze samochodu wyglądało zgoła jak miejsce sakralnego kultu, ale byłyśmy zbyt wdzięczne, żeby zaprzątać sobie tym głowy.
 
 
            Ten odcinek podróży wspominam nie najlepiej – były najgorętsze godziny w ciągu dnia, słońce grzało niemiłosiernie, w aucie nie było klimatyzacji, a po otwarciu okna robił się straszliwy hałas. Jechaliśmy chwilę ponad trzy godziny. Zaraz po tym, jak wsiadłyśmy do tego samochodu w Radomiu, śmiałyśmy się, że na każdego kolejnego stopa czekamy coraz krócej i doszłyśmy do wniosku, że pewnie w Rzeszowie ktoś już na nas czeka. I tak dokładnie było. Pojazd księdza wyposażony był w CB radio. Kiedy zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie miał nas zostawić, zapytał przez nie, czy nikt nie jedzie w stronę Bieszczad, bo ma tutaj dwie sympatyczne autostopowiczki do zabrania. Traf chciał, że był ktoś taki i powiedział, że spotkamy się w takim razie na pewnej stacji benzynowej po drodze. Po dotarciu na miejsce wysiadłyśmy z mini vana i zaczęłyśmy się żegnać z księdzem, ale on popędził nas wtedy pokazując, że za naszymi plecami już czeka ów kierowca z CB radia. Odwróciłyśmy się, a tam stało spełnienie naszych marzeń – wielki, wielki tir! Nie wierząc we własne szczęście naprędce podziękowałyśmy i podbiegłyśmy w jego stronę. Nie dość, że kolejnego stopa nawet nie musiałyśmy łapać, to jeszcze okazał się to jeden z naszych wymarzonych pojazdów! Prowadził go młody chłopak, Piotrek, który wiózł drewno do Nowego Łupkowa. Nie był to jeszcze nasz punkt docelowy, czyli Wetlina albo Ustrzyki Górne, ale jednak już Bieszczady.
 
 
            Podróż była świetna – większość czasu odbywaliśmy przyjemne pogawędki i żartowaliśmy. Nie obyło się bez przygód w postaci krów zagradzających nam drogę i muszę przyznać, że jazda tirem po wąskich i krętych górskich drogach potrafi podnieść ciśnienie. Piotrek wysadził nas z żalem przy skręcie na Nowy Łupków i wtedy zorientowałyśmy się, że nie jesteśmy już w mieście, tylko na pustej, bieszczadzkiej drodze na której trudno może być o jakikolwiek samochód, a co dopiero o taki który jedzie do Wetliny i do tego chciałby nas tam zabrać. Usiadłam na plecaku z myślą, że w końcu spokojnie wypalę całego papierosa, kiedy na horyzoncie zamajaczył jakiś wóz. Klaudia w pośpiechu zaczęła szukać odpowiedniej tabliczki i w ostatniej chwili wyciągnęła przed siebie Wetlina-Bieszczady, a samochód zatrzymał się z piskiem. I tak oto przez nasz niewyobrażalny fart kolejnego z rzędu fajka musiałam wyrzucić w połowie.
            Kim był nasz ostatni wybawca? Okazało się, że to stary bieszczadzki wyjadacz, współorganizator pierwszych edycji festiwalu Bieszczadzkie Anioły, który co prawda sam nie mieszka w górach, ale ciągle tu bywa i wszędzie po okolicy ma rozsianych przyjaciół. A teraz akurat jedzie po wybitne kozie sery kawałek za Wetlinę. Całą drogę miałyśmy przyjemność słuchać o tym małym bieszczadzkim światku i zmianach jakie tu zaszły. Przejeżdżając przez Cisną stwierdził, że musi się koniecznie zatrzymać obok Siekierezady, gdzie na pewno są jego znajomi, z którymi chce się przywitać. Zajechaliśmy, znajomi rzeczywiście byli, a wśród nich – Ryszard Szociński, dziennikarz, literat, malarz, ikonograf w jednym, człowiek wielu talentów, niezwykły i zadziorny. Nawet nie wiem, jak to się stało, ale nagle całą trójką wylądowaliśmy na uroczym, drewnianym tarasie u niego w domu, wcześniej obejrzawszy jego prywatną galerię ikon. Piliśmy bieszczadzką podróbkę coli, paliliśmy papierosy, a poza gospodarzem i jego sprośnymi dowcipami zabawiał nas także najprzyjaźniejszy owczarek niemiecki jakiego spotkałam w życiu. W końcu zrobiło się niestety późno i musieliśmy ruszać dalej do Wetliny. Pożegnałyśmy się wesoło obiecując, że wpadniemy do niego przy następnej wizycie w Cisnej.
            Po drodze zajechaliśmy do sklepu spożywczego, skąd wyszłyśmy z Klaudią zaopatrzone w pasztety, serki topione, batoniki i wszystko to, co po wejściu na górski szczyt nagle staje się najwyborniejszą ucztą. Rozstałyśmy się z naszym ostatnim kierowcą przy polu namiotowym w Wetlinie z niemałym rozrzewnieniem. Obydwie wiedziałyśmy, że to oznacza koniec naszej autostopowej przygody na tamtą chwilę. Dla mnie był on ponadto ucieleśnieniem tego, za co tak pokochałam Bieszczady od pierwszego pobytu w nich.
 
 
 
 
            Kiedy rozbijałyśmy namiot, powoli zaczynało zachodzić słońce. Dojechałyśmy na miejsce w około osiem godzin. Idealny koniec tego dnia nastąpił chwilę później, kiedy oddaliłam się w stronę recepcji. Klaudia zawołała do mnie, że zapomniałyśmy ze sklepu mielonki (a była nam niezbędna do wybitnej kolacji jaką planowałyśmy) i wtedy pan z namiotu stojącego kilka metrów dalej, jak się okazało następnego ranka – Tadeusz, wstał i oddał nam dwie puszeczki swojej, dzięki czemu zjadłyśmy przepyszny, rozgotowany makaron z sosem pomidorowym z proszku, serem topionym Gouda i podgrzaną w ognisku mielonką. Wszystko jest przepyszne, kiedy stopy grzeje ci ogień, a dookoła masz góry i czujesz ten charakterystyczny chłód nadchodzący z pobliskiego strumyka.
            Bieszczadzkie Anioły to nie bajka. To są prawdziwi ludzie, którzy dadzą ci miejsce w swoim samochodzie, abyś mógł dojechać gdzieś, gdzie będziesz nie wiadomo po co każdego dnia chodzić po górach. Ludzie, których nie znasz, a oni nie znają ciebie, ale i tak opowiedzą ci kawałek swojego życia i nagle staniecie się sobie bliscy, a te zasłyszane historie być może staną się jednymi z ciekawszych opowieści jakie przyjdzie ci usłyszeć w swoim życiu. Te Anioły to przypadkowe osoby spotykane przy ognisku, które podzielą się z tobą puszką mielonki, bo wiedzą, że zaraz będziecie wspólnie siedzieć, opowiadać, kto gdzie był, i śpiewać stare piosenki przy grzańcu. To tajemniczy Pan, który zjawi się na chwilę, żeby podarować wam całą butelkę śliwowicy, bo on nie pije… Ale to już jest zupełnie inna historia…
 



 

1 komentarz: