–Pojadę
z tobą w Bieszczady pod warunkiem, że dostaniemy się tam autostopem! – słowa Klaudii
były dla mnie niczym piękna melodia. Od tak dawna poszukiwałam kogoś, kto
zechciałby się wybrać gdzieś autostopem! Niestety, w dzisiejszych czasach
większość młodych ludzi przyzwyczajona jest do wygodnych metod podróżowania.
Ponadto wszyscy się boją morderców i psychopatów, którzy jak wiadomo tylko
czekają na samotne autostopowiczki. A mnie ciągnęło do takiej przygody i bardzo
chciałam przebyć jakąś dłuższą drogę właśnie w ten sposób. Trasa
Warszawa-Bieszczady wydawała się rozsądna dla początkujących.
Kiedy
obudziłam się w dzień naszego wyjazdu, nagle zaczął mnie ogarniać lekki
niepokój. Jestem panikarą i w tamtej chwili zobaczyłam przed oczami wszystkie
możliwe czarne scenariusze. Zaczynając od lekkiej opcji utknięcia w szczerym
polu, a kończąc na porwaniu przez handlarzy żywym towarem i wizji swojej przyszłości
w niemieckim burdelu. Moja mama również nie pomagała prosząc mnie nieustannie,
abyśmy zdecydowały się na pociąg. Jednak to była właśnie jedna z tych rzeczy,
które musiałam zrobić w swoim życiu – po prostu zignorować wszystkie możliwe
złe scenariusze i spróbować tego, na co od dawna miałam ochotę.
Spotkałyśmy
się na pętli Okęcie, obydwie z wielkimi plecakami i uzbrojone w tabliczki.
Radom, Rzeszów, Wetlina-Bieszczady oraz moja ulubiona – Byle dalej. Stopa
zaczęłyśmy łapać parę kilometrów przed CH Janki. Gdy się wyjeżdża z dużego
miasta ten pierwszy moment jest najtrudniejszy – tłok na wielopasmowej drodze,
każdy jedzie w inną stronę. Stałyśmy pół godziny, kiedy parę metrów przed nami
zatrzymała się laweta pomocy drogowej totalnie nas przy tym zasłaniając. Usilnie
próbowałam powstrzymać swój odruch rzucania mięsem w takich sytuacjach, ale
wtedy kierowca wysiadł z auta i spokojnym krokiem podszedł w naszą stronę.
Powiedział, że podwiezie nas tych parę kilometrów bezpośrednio na drogę
wylotową do Radomia, co na pewno pomoże nam kogoś złapać. Musimy tylko poczekać
chwilę, bo on musi coś załatwić. Przeszczęśliwe zaczęłyśmy pakować się do
samochodu i snuć plany jakie to jeszcze fajne wozy nas zabiorą po drodze
(najbardziej absurdalnym marzeniem była chyba karetka i czołg). Bardzo
liczyłyśmy na tira, ale szansa również była dość nikła.
Bardzo
miły pan w ciągu tych wspólnych dziesięciu minut podróży dał nam kilka wskazówek
dla świeżo upieczonych autostopowiczów, polecił parę stron internetowych na ten
temat i ciepło się z nami pożegnał obok McDonald’s w Jankach. Pełne optymizmu postanowiłyśmy
pełnić warty. Klaudia uparła się, że z tabliczką „Byle dalej” o wiele szybciej
coś złapiemy i stała tylko z nią. Prawda jest taka, że ja z tabliczką Radom
złapałam samochód po 10 minutach. I tak oto zachwycone naszą świetną passą
trafiłyśmy do czarnego, eleganckiego Opla kierowanego przez bardzo tajemniczego
i dystyngowanego pana w ciemnych okularach. Do dziś zagwozdką jest dla mnie,
jak wyglądał, ponieważ owych okularów nie zdjął nawet na chwilę. Drogą do
Radomia zasuwał najmarniej 120 km/h, mówił niewiele, ale bardzo możliwe, że był
to wojskowy bądź policjant, ponieważ wyglądał na około 40 lat, a powiedział, że
jest już na emeryturze. Droga minęła sprawnie i w ten sposób znalazłyśmy się na
obrzeżach Radomia na trasie do Rzeszowa. Pogoda była piękna, pokonanie
dotychczasowego dystansu zajęło nam niecałe trzy godziny, więc postanowiłam usiąść
sobie z boczku i zapalić papierosa, podczas gdy Klaudia stanęła z tabliczką. Od
samej Warszawy za każdym razem widząc jakiś śmieszny albo ciekawy samochód,
wołałyśmy do siebie, że chcemy nim jechać. Nie inaczej było, kiedy na naszej
drodze pojawił się obrendowany mini van z napisem „Księża Michalici” oraz „Czas
mocy i łaski”. Jako dwie ateistki rozbawiła nas myśl, że mógłby nas zabrać
właśnie ten samochód i wtedy on… zatrzymał się! Stanął parę metrów za Klaudią,
która spojrzała na mnie w osłupieniu nie wiedząc co robić. Ja nie zdążyłam
jeszcze dopalić papierosa, więc machnęłam ręką pokazując, żeby podbiegła. Kierowcą
okazał się ksiądz, który jedzie do Rzeszowa i z chęcią nas zabierze. Rzuciłam
niedopalonego fajka na bok i czym prędzej zaczęłam zgarniać nasze tobołki. To
był już szczyt wszystkiego, nie stałyśmy tam nawet pięciu minut! Wnętrze
samochodu wyglądało zgoła jak miejsce sakralnego kultu, ale byłyśmy zbyt
wdzięczne, żeby zaprzątać sobie tym głowy.
Ten
odcinek podróży wspominam nie najlepiej – były najgorętsze godziny w ciągu
dnia, słońce grzało niemiłosiernie, w aucie nie było klimatyzacji, a po otwarciu
okna robił się straszliwy hałas. Jechaliśmy chwilę ponad trzy godziny. Zaraz po
tym, jak wsiadłyśmy do tego samochodu w Radomiu, śmiałyśmy się, że na każdego
kolejnego stopa czekamy coraz krócej i doszłyśmy do wniosku, że pewnie w
Rzeszowie ktoś już na nas czeka. I tak dokładnie było. Pojazd księdza wyposażony
był w CB radio. Kiedy zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie miał nas zostawić,
zapytał przez nie, czy nikt nie jedzie w stronę Bieszczad, bo ma tutaj dwie
sympatyczne autostopowiczki do zabrania. Traf chciał, że był ktoś taki i powiedział,
że spotkamy się w takim razie na pewnej stacji benzynowej po drodze. Po
dotarciu na miejsce wysiadłyśmy z mini vana i zaczęłyśmy się żegnać z księdzem,
ale on popędził nas wtedy pokazując, że za naszymi plecami już czeka ów
kierowca z CB radia. Odwróciłyśmy się, a tam stało spełnienie naszych marzeń –
wielki, wielki tir! Nie wierząc we własne szczęście naprędce podziękowałyśmy i
podbiegłyśmy w jego stronę. Nie dość, że kolejnego stopa nawet nie musiałyśmy
łapać, to jeszcze okazał się to jeden z naszych wymarzonych pojazdów! Prowadził
go młody chłopak, Piotrek, który wiózł drewno do Nowego Łupkowa. Nie był to jeszcze
nasz punkt docelowy, czyli Wetlina albo Ustrzyki Górne, ale jednak już Bieszczady.
Podróż
była świetna – większość czasu odbywaliśmy przyjemne pogawędki i żartowaliśmy. Nie
obyło się bez przygód w postaci krów zagradzających nam drogę i muszę przyznać,
że jazda tirem po wąskich i krętych górskich drogach potrafi podnieść
ciśnienie. Piotrek wysadził nas z żalem przy skręcie na Nowy Łupków i wtedy
zorientowałyśmy się, że nie jesteśmy już w mieście, tylko na pustej,
bieszczadzkiej drodze na której trudno może być o jakikolwiek samochód, a co
dopiero o taki który jedzie do Wetliny i do tego chciałby nas tam zabrać. Usiadłam
na plecaku z myślą, że w końcu spokojnie wypalę całego papierosa, kiedy na
horyzoncie zamajaczył jakiś wóz. Klaudia w pośpiechu zaczęła szukać
odpowiedniej tabliczki i w ostatniej chwili wyciągnęła przed siebie Wetlina-Bieszczady,
a samochód zatrzymał się z piskiem. I tak oto przez nasz niewyobrażalny fart kolejnego
z rzędu fajka musiałam wyrzucić w połowie.
Kim
był nasz ostatni wybawca? Okazało się, że to stary bieszczadzki wyjadacz,
współorganizator pierwszych edycji festiwalu Bieszczadzkie Anioły, który co
prawda sam nie mieszka w górach, ale ciągle tu bywa i wszędzie po okolicy ma rozsianych
przyjaciół. A teraz akurat jedzie po wybitne kozie sery kawałek za Wetlinę. Całą
drogę miałyśmy przyjemność słuchać o tym małym bieszczadzkim światku i zmianach
jakie tu zaszły. Przejeżdżając przez Cisną stwierdził, że musi się koniecznie
zatrzymać obok Siekierezady, gdzie na pewno są jego znajomi, z którymi chce się
przywitać. Zajechaliśmy, znajomi rzeczywiście byli, a wśród nich – Ryszard
Szociński, dziennikarz, literat, malarz, ikonograf w jednym, człowiek wielu
talentów, niezwykły i zadziorny. Nawet nie wiem, jak to się stało, ale nagle
całą trójką wylądowaliśmy na uroczym, drewnianym tarasie u niego w domu,
wcześniej obejrzawszy jego prywatną galerię ikon. Piliśmy bieszczadzką podróbkę
coli, paliliśmy papierosy, a poza gospodarzem i jego sprośnymi dowcipami
zabawiał nas także najprzyjaźniejszy owczarek niemiecki jakiego spotkałam w
życiu. W końcu zrobiło się niestety późno i musieliśmy ruszać dalej do Wetliny.
Pożegnałyśmy się wesoło obiecując, że wpadniemy do niego przy następnej wizycie
w Cisnej.
Po
drodze zajechaliśmy do sklepu spożywczego, skąd wyszłyśmy z Klaudią zaopatrzone
w pasztety, serki topione, batoniki i wszystko to, co po wejściu na górski
szczyt nagle staje się najwyborniejszą ucztą. Rozstałyśmy się z naszym ostatnim
kierowcą przy polu namiotowym w Wetlinie z niemałym rozrzewnieniem. Obydwie
wiedziałyśmy, że to oznacza koniec naszej autostopowej przygody na tamtą
chwilę. Dla mnie był on ponadto ucieleśnieniem tego, za co tak pokochałam
Bieszczady od pierwszego pobytu w nich.
Kiedy
rozbijałyśmy namiot, powoli zaczynało zachodzić słońce. Dojechałyśmy na miejsce
w około osiem godzin. Idealny koniec tego dnia nastąpił chwilę później, kiedy oddaliłam
się w stronę recepcji. Klaudia zawołała do mnie, że zapomniałyśmy ze sklepu
mielonki (a była nam niezbędna do wybitnej kolacji jaką planowałyśmy) i wtedy
pan z namiotu stojącego kilka metrów dalej, jak się okazało następnego ranka –
Tadeusz, wstał i oddał nam dwie puszeczki swojej, dzięki czemu zjadłyśmy
przepyszny, rozgotowany makaron z sosem pomidorowym z proszku, serem topionym
Gouda i podgrzaną w ognisku mielonką. Wszystko jest przepyszne, kiedy stopy
grzeje ci ogień, a dookoła masz góry i czujesz ten charakterystyczny chłód
nadchodzący z pobliskiego strumyka.
Bieszczadzkie
Anioły to nie bajka. To są prawdziwi ludzie, którzy dadzą ci miejsce w swoim
samochodzie, abyś mógł dojechać gdzieś, gdzie będziesz nie wiadomo po co każdego
dnia chodzić po górach. Ludzie, których nie znasz, a oni nie znają ciebie, ale i
tak opowiedzą ci kawałek swojego życia i nagle staniecie się sobie bliscy, a te
zasłyszane historie być może staną się jednymi z ciekawszych opowieści jakie
przyjdzie ci usłyszeć w swoim życiu. Te Anioły to przypadkowe osoby spotykane
przy ognisku, które podzielą się z tobą puszką mielonki, bo wiedzą, że zaraz
będziecie wspólnie siedzieć, opowiadać, kto gdzie był, i śpiewać stare piosenki
przy grzańcu. To tajemniczy Pan, który zjawi się na chwilę, żeby podarować wam całą
butelkę śliwowicy, bo on nie pije… Ale to już jest zupełnie inna historia…
Super wyprawa. Bieszczady to magiczne miejsce.
OdpowiedzUsuń