Boże, tylko nie to. Jezu. Najokropniejszy dźwięk
na świecie. To przejmujące pikanie, zawsze, kiedy je słyszę, niezależnie od
pory dnia, przeszywa całe moje ciało dreszczem. Jakby jakieś robaki o ostro
zakończonych odnóżach biegały po mnie od palców u stóp aż do głowy.
Pik-pik-pik! - stres. Już, wyłącz się. Zasrany budzik.
Marta przewraca się na drugi bok. Dobrze jest
spać, kiedy ktoś inny musi wstawać.
Idę do kuchni. Hania już wyszła do szkoły.
Zrobiła ojcu kanapki. Kochane dziecko. Wezmę je do pracy.
Wchodzę do łazienki. Nakładam piankę do golenia
na szary pysk, który przez noc porósł czarną i szorstką szczeciną. Przyglądam
się sobie w lustrze. Siwieję. Skronie mam już całkiem siwe. To nawet dobrze,
wyglądam poważniej. Tak męsko. Dobrze przynajmniej, że nie wyłysiałem. Nie
wiem, co bym zrobił, gdybym był łysy. Chyba kupiłbym sobie tupecik i przykleił
na tę błyszczącą glacę. Jezu, jak dobrze, że nie wyłysiałem.
Szybki prysznic. Najpierw przez piętnaście minut
leję sobie gorącą wodę na łeb, zanim zacznę się myć. Nie lej tyle wody, za to
się płaci! Co to jest, czy my mieszkamy na jakiejś pustyni, żeby płacić za
wodę? Co, że jest ciepła? No rzeczywiście. Zresztą, Marta, co ty mi pieprzysz o
jakiejś wodzie, jak ty nawet nie pracujesz, a wydajesz więcej niż ja? A ten
kot? Po cholerę wzięliśmy tego kota? Tylko żre i sra. Za moje. Szczurów w domu
nie mamy, żeby był nam potrzebny kot. Bezużyteczne, tłuste bydlę.
Szlag by to, drzwi od prysznica znowu się
zacięły. Napraw to, jesteś mężczyzną. To co? Nie umiem. Nie wiem, jak działają
zasrane drzwi od kabiny. Dobra, jakoś się przecisnę, jak wciągnę brzuch. Czego
bym nie robił, zawsze ten brzuch. Nie żryj tyle na noc! Jestem tylko
człowiekiem.
Przynajmniej nie muszę się stroić do pracy. U
nas w biurze panują nieformalne stosunki. Ale na Boga, są jakieś granice. A nie
jak Wojtek, przychodzi do pracy w dresie. A potem wyjmuje kebab i żre go przy
komputerze. Aż brzydzę się dotknąć jego klawiatury.
Zamknąłem drzwi?
Zresztą, nieważne. Marta jest w domu. Przecież
nikt jej nie ukradnie. Kurczę, Iza, to było coś! Może gdybym pojechał wtedy do
tego Paryża… Ale ona zawsze wolała Grześka. Ciekawe, co się z nim dzieje. Tyle
czasu go nie widziałem. Ostatni raz na drugim roku studiów. Potem nawet nie
odbierał telefonów. Może umarł?
Wychodzę na parking przed domem i wsiadam do
samochodu. Przekręcam kluczyk w stacyjce. Rzęzi. I nic. Jeszcze raz. Rzęzi. I
nic. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Cholerny złom, co jest? Pusty bak? A, no tak.
Pożyczyłeś samochód żonie. Gratulacje, frajerze, tłucz się teraz autobusem.
Wypchanym ludźmi jak workami kartofli i traktującym rozkład jak wskazówki. Idę
na przystanek.
Mogłem wybrać inne studia. Być kimś innym.
Mogłem być, nie wiem, ekonomistą. Grałbym na giełdzie i bym się dorobił.
Myślałem, że będę robił coś, co lubię. Ciekawe, czy jest w ogóle jakaś praca,
którą bym lubił. Myślałeś, że będziesz tłumaczem literatury, durniu? Ślipiam
tylko w ten komputer i tłumaczę instrukcję odkurzacza albo podręcznik dla
alpinistów. Myślałem, że chociaż będą z tego pieniądze. Nawet specjalnie
nauczyłem się arabskiego. Sto pięćdziesiąt złotych za stronę obliczeniową.
Dupa.
Stoję na przystanku i czekam na autobus, który
miał przyjechać siedem minut temu. Spóźnię się. Andrzej znowu mnie opieprzy.
Menda.
Ktoś nieopodal gra na gitarze. Też kiedyś
grałem. Chciałem być artystą, mieć ciekawe życie. Żeby każda sekunda była
warta, by przeżyć ją na nowo. Znam tę piosenkę. Jak ona się nazywała…
Spoglądam na typa z gitarą. Siedzi jakichś pięć
metrów od przystanku i gra. Futerał ma rozłożony przed sobą, jakaś kobieta
wrzuciła tam właśnie monetę. Facet jest na oko w moim wieku, chociaż broda
mocno go postarza. Jest rozczochrany, ale w miarę czysty. Tylko koszulkę ma
poplamioną winem. W oczach ma coś, co przykuwa moją uwagę. Te oczy… Jakby
znajome. Czyżby…?
Szukam w kieszeni jakiejś monety, żeby mu
wrzucić. Podejdę, przyjrzę się.
Podchodzę niepewnym krokiem. Moneta z brzękiem
wpada do futerału. Stoję przez chwilę i przyglądam mu się, chwilę za długo.
Robi się żenująco. To chyba nie on. A może on?
Zauważył, że się na niego gapię. Podnosi wzrok,
patrzy się na mnie…
– Krzysiek? – pyta typ z gitarą. – Krzysiek
Mielcarz?
– Grzesiek?
Odkłada gitarę i wstaje, żeby się ze mną
przywitać.
– Grzesiek, gdzie ty się podziewałeś przez cały
czas?
– A, różnie. Trochę jeździłem po świecie, przez
chwilę grałem w zespole. Trochę piszę.
– Czyli zostałeś artystą? – zazdroszczę mu, ale
nie na tyle, żeby żywić do niego jakąś urazę. Jestem z siebie dumny, że jestem
na tyle dojrzały.
– Można tak powiedzieć. Masz może papierosa?
– Nie, rzuciłem.
Na studiach zawsze sępił ode mnie szlugi.
Schyla się do futerału, wyjmuje z niego monety i
dokładnie przelicza.
– Cholera, nie starczy.
Jest biedny. Ale i tak mu zazdroszczę.
Chowa drobne do kieszeni, wkłada gitarę do
futerału i stoi tak, oparty o niego. Właśnie nadjeżdża mój autobus.
– Słuchaj, śpieszę się do pracy. Tu masz mój
numer na wizytówce, zadzwoń do mnie.
Podaję mu rękę i odchodzę.
Przystaję na chwilę. Ciężkie cholerstwo.
Przekładam futerał do drugiej ręki i idę dalej. Wracam do domu, tutaj więcej
nie zarobię.
Krzysiek ma niezłe życie. Elegancko ubrany, ale
nie krawaciarz. Obrączka na palcu. Pewnie już ma dzieci. A ja wszystko
spieprzyłem. Iza. Ten jej błysk w oku. Jak przygryzała dolną wargę. Gdyby nie
ten Paryż, gdyby nie ten jebany Sasza i jego koktajl z benzyny… Mogłem ją
zatrzymać. Gdybym nie uciekł…
Myślałem, że zagram parę kawałków, napiszę
dwa-trzy opowiadania i się wybiję. Nic z tego. Nikt nie chce słuchać twoich
smętnych piosenek, nikt nie chce czytać twoich dołujących opowiadań. Nikt o
tobie nie słyszał.
Awangardowa knajpa La P'tite Parisienne. Ona by stała przy wejściu w tym swoim
berecie. Ludzie by przychodzili i pytali: "Cette Parisienne, c'est qui?", a ona na to: "C'est moi!". "Ah, formidable!".
Wchodzę do mojego małego, dwupokojowego
mieszkania i natychmiast zapalam światło. Jest ciemno, bo za oknem stoi wieżowiec,
tak blisko, że nocą widzę cienie na roletach sąsiadów z naprzeciwka. Nienawidzę
ciemności.
Zaglądam do lodówki. Są jeszcze pierogi z
marketu. Do pieca.
Czekając, aż się zrobią, zapalam ostatniego zakitranego
papierosa. Opieram się o parapet i palę, gapiąc się w okna wieżowca. Na
pierwszym piętrze mają siłownię. Jakiś facet podnosi ciężary. Raz, dwa… trzy.
Odkłada sztangę. Nawet stąd widzę, jak drżą mu mięśnie. Wieżowiec stoi naprawdę
blisko.
Pierogi są gotowe. Obrzydliwe. Jak kocia karma
zawinięta w papier. Ludzie nie powinni tego jeść.
Mam jeszcze wino za dziesięć złotych. Dolna
półka, ale nie najniższa. Nie upadłem jeszcze na samo dno.
Cholera, nie mam korkociągu. Trudno, wepchnę
korek do środka.
Mogłem nigdy nie jechać do Paryża. Być kimś
innym. Kimś takim, jak Krzysiek. Zamiast tego mogłeś pojechać na marokańską
pustynię. Żyłbyś jak porządny Beduin i martwiłbyś się tylko o to, czym napoić
wielbłądy. A one chyba nie piją często. Pisałbyś jakąś berberyjską poezję i
całe plemię by cię kochało.
A może byłoby tak samo. Może wszystkie decyzje
prowadzą do tego samego. Wszechświat ma chyba jednak jakieś granice, których
nie da się przekroczyć.
Co ja mam w kieszeni? A, wizytówka Krzyśka.
Pewnie i tak nie zadzwonię. Kim on jest? Tłumaczem. Mogłem skończyć te studia i
też bym był tłumaczem. Tłumaczyłbym literaturę i miałbym z tego pieniądze.
Ściany są brudne. Z czego bierze się ten brud? Z
powietrza? Jeśli nawet powietrze jest brudne, to co na tym świecie jest czyste?
Szybko kończy się to wino. Trzeba brać się do
roboty.
Rozkładam starego laptopa na stole. Piszę tę
powieść już czwarty rok. Wypociłem dopiero sto stron, a z żadnej nie jestem w
pełni zadowolony. Za każdym razem, jak to czytam, wydaje mi się bardziej
banalne. Zastanawiam się, czy innym też by się takie wydało.
Na lekkim rauszu najlepiej mi się pisze.
Podchodzę do człowieka w kolorowym garniturze i
mówię, patrząc na jego małpią twarz:
– Nazywam się Roman Zabielski.
– Pierwszy raz? – pyta, mierząc mnie wzrokiem od
góry do dołu.
– Tak.
– Schodami na sam dół. Trzecie drzwi po lewej.
Nienawidzę cię, Romanie Zabielski. Ty kutasie,
miałeś wszystko i zaprzepaściłeś to, bo w narkotycznym śnie ukazał ci się
Indra. Zniszczyłeś swoje idealne, apollińskie życie. Ty bydlaku. Brzydzę się
tobą.
Schodzę na dół i idę według wskazówek człowieka
z małpią twarzą. Stoję przed szkarłatnymi drzwiami i zastanawiam się, czy
wejść.
Teraz już za późno. Dobrze, że zostało jeszcze
trochę wina.
W końcu decyduję się wejść. Znajduję się
wewnątrz najdziwniejszego pomieszczenia, w jakim kiedykolwiek byłem. Ściany
pomalowano w kolorowe zygzaki, które wskutek iluzji optycznej ciekną z góry na
dół w nieskończoność. W każdej ścianie jest jedno zamurowane okno z żaluzjami.
Dym z kadzidełek unosi się pod sufitem, a podłoga zasłana jest poduszkami.
Kładę się na nich i czekam.
Teraz co? Ach tak. Przykro mi, Romanie Zabielski.
Zżyłem się z tobą. Miałeś wszystko, czego ja nie mam, a chciałbym mieć, i
zamieniłeś to na to, co ja mam, a czego wolałbym nie mieć. Za to cię
nienawidzę.
Po chwili do pokoju wchodzi młoda dziewczyna.
Stanowczo zbyt młoda. Niech to szlag. Rozpoznaję ją od razu, ale ona mnie nie.
Nic dziwnego. Ostatni raz widziała mnie, gdy miała dwa lata. Ma na sobie tylko
chiński jedwabny szlafrok. I tę bransoletkę z sową, którą ostatnio widziałem
trzynaście lat temu.
Zdaje się, że całe eony minęły, nim wydusiłem z
siebie pytanie:
– Co ty robisz?
– Przechodzę przez szkarłatne drzwi – odpowiada.
Zamyka drzwi za sobą i kładzie się koło mnie.
Zaczyna dotykać mojej twarzy. Odpycham ją z obrzydzeniem. Nie do niej. Do tego
miejsca, do samego siebie.
– Muszę iść do łazienki – kłamię, niezbyt
przekonująco.
Wstaję i wychodzę. Szybko biegnę po schodach i
opuszczam budynek, nim ktokolwiek zdąży mnie zauważyć. Klepię się po
kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Cholera, skończyły się! Przepraszam, ma
pan może papierosa? Dał mi. Zaciągam się szarym dymem. Stań, uspokój się.
Opieram się o betonową ścianę. Iza. Sasza. Ten skurwysyn Sasza z małpią mordą.
Szkarłatne drzwi. Z tym dymem wydmuchuję resztki swojej duszy, które porywa
wiatr. Rzucam peta na ziemię, przydeptuję nogą i wchodzę do wieżowca. Byłem tu
kiedyś. Mają siłownię na pierwszym piętrze. Rzucam portierowi kłamstwo, że
przyszedłem do biura tłumaczeń. Wpuszcza mnie. Idę na siłownię. Dzięki Bogu
jest pusta. Nikogo nie ma. Drążek do podciągania jest zawieszony wysoko nad
ziemią. Wygląda na solidny. W końcu musi utrzymać ciężar człowieka.
Iza, dlaczego przeszłaś przez szkarłatne drzwi?
Dlaczego wszystko zaprzepaściłem? Chyba jednak musiało się tak zdarzyć.
Wszystkie drogi prowadzą do jednych, tych samych drzwi. Dlaczego nie mógł to
być ktoś inny?
Zdejmuję pasek i przywiązuję go do drążka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz