sobota, 2 sierpnia 2014

"Wieczór" - opowiadanie Konrada Kawskiego

Zimowe opowiadanie z serii "Miasto".
Wspomnienie z wizyty w warszawskiej kawiarni.


   Jest zimno. W mroźnym powietrzu ulicy pozostawiam swój mglisty ślad przemykania pod murami.
   Wszystko dzisiaj, wszystkie ulice, samochody, wszystko jest wyostrzone białą pleśnią mrozu. Miasto staje przede mną w zimowej odsłonie, trwa raczej w bezruchu, pociemniałe. Gdy idę, fasady kamienic przyglądają mi się, jakby pochylone lekko do przodu, niezauważalnie prawie pozaginane w gzymsach, pokurczone w mrozie jak bezdomni. Chłonące fasadami zimno, a mimo to ciepłe w środku, w swoich zwalistych betonowych organizmach, w trzewiach mieszkań przetrzymują ludzi pomalowanych w niebieskie blaski telewizorów.
   Gdy się zastanawiam, przychodzi nagle moment niedokończonej myśli, rozpłyniętej jak na kartce papieru. Przystaję i patrzę w chwili bezmyślności na świecący się w latarni dym papierosa, na kształt nienamacalności, opalizujący w świetle latarni oddech z moich płuc. Zwielokrotniona i zgęstniała kryształkami mrozu faktura faluje, podryguje i zaraz rozpływa się gdzieś przede mną, przed moimi oczami, blisko, albo daleko, może na końcu ulicy, nie wiem, bo zatracam przez chwilę poczucie odległości.
Zegar oznajmia ciągły upływ.

   W moich oczach okna kamienic topnieją niespodziewanie, rozmywają mi się z fasadami, wpadają na pilastry, rozsypują się o gzymsy. Z chrzęstem betonowej tkanki odpadają jak strupy, wlatują do połamanych bram, które zieją ciemnością. Z tych cieni nie pozostaje nic, już tylko nieposkładane dźwięki i bezsensowne szepty.
   Koło mnie ktoś przechodzi. Patrzę za nim, jak rozszarza się w nocy miasta, widzę jak jego plecy rozpływają się w nocy, która tak naprawdę nie jest nocą, nie jest oślepieniem, bo nie karze ludziom wyostrzać zmysłów, bo jest tylko pozorem, cienką warstwą pozoru nałożoną niestarannie na domy, chodniki i dachy miasta.
   Dym kłuje mnie w oczy. Kamienice, jak żołnierze, wróciły do szeregu, linie okien się wyrównały, uporządkowały się gzymsy. Szyby znowu świecą równo poukładane jak czekoladki w pudełku. Niektóre w końcu gasną wybierane ze swoich miejsc wielkimi paluchami snu, oznajmiając hibernację, tworząc nieprzerwaną sinusoidę odpoczynku i czuwania.

   Ruszam znowu. Powolnymi krokami niezdecydowania na nowo zaczynam regularnie rozbijać gęsty poszum ciszy. Mniejsze natężenie dźwięku zdaje mi się być ciszą, którą tak na prawdę nie jest, zauważam sam przed sobą. Teraz przyznaję się sobie, że uwierzyłem w przyzwyczajenie, czego, myślę teraz, nie powinienem był robić. Znowu widzę niepełność ulic, jakieś zaprószenie zmysłów do którego się przyzwyczajam i  którego powinienem się wstydzić, widzę to i zaczynam uznawać to za stan naturalny i odpowiedni, a który w istocie jest namiastką, jest udawaniem tego co prawdziwe, ale czego nam nigdy nie pokazywano. Odwrócono nas od sedna, myślę, przestano nas nauczać kształtów zasadniczych, nie umiemy już wskazać budulca, bo odebrano nam zdolność współistnienia ze wszystkim i to jest największy błąd nas wszystkich, całego tego tworu, który w rzeczywistości nie jest nam potrzebny ani niezbędny.
Od samego początku, myślę, uczeni podziwu dla ojców i dziadków i wszystkich poprzednich nam pokoleń, uczeni piękna błyszczącej regularności rzeczy, dosłowności zachowań i tworów pychy i cudowności, już nawet przestajemy odczuwać ciszę i ciemność.

Przystaję na chwilę przed kawiarnią i wreszcie wchodzę do środka. Teraz wszystko mnie oślepia, światło się leje, nie sączy się, tylko leje z lamp które nawet nie wiem gdzie są, chyba są wszędzie, bo wszędzie wydaje się być też światło, które załamuje się błyskami na szklankach i popielniczkach, ostrzy się na obcasach kobiet, odbija się od sufitu i matowieje na dywanach, wsiąka w wełniane płaszcze mężczyzn, tworzy faktury jakby nowe i niespotykane i w końcu w szeleście rąk i rozmów wylatuje rozpędem na chodnik, przez szybę na ulicę, i kładzie się na chodniku ażurowe od okien.                                          
   Rozglądam się po pomieszczeniu. Twarze ludzi błyszczą, falują, uwydatnia się zarost mężczyzn, rzęsy kobiet trzepoczą jak ptaki cieniami na policzkach, zagłębienia i nierówności skóry są kraterami i kanionami, czeluście uśmiechów tak są absorbujące, że pochłaniają przestrzeń przed sobą, i ręce, które gestykulują, wzmagają sens słów i uzdatniają bezsens do postaci zdatnej do przełknięcia. Wszędzie jest improwizacja, wyszczerzenia białych jak filiżanki zębów i teatralne odpowiedzi błyszczących twardo jak ostrza lakierów na paznokciach.
   Czuję się zagubiony w labiryncie stolików i krzeseł. Dzisiaj, myślę sobie, mam taki nastrój, że mogę by zagubiony, zdezorientowany w tysiącach drewnianych nóg, w mozaice podłogi od której może zakręcić się w głowie, w błyszczącej przestrzeni lady na której zdaje się nie być nic prócz milionów odbić przyklejonych bezruchem do polerowanego metalu.
  Przemykam w końcu gdzieś pod ścianą, do upatrzonego stolika i siadam. Teraz zaczynam czuć się dobrze, jakoś bezpieczniej, pod ścianą, bo wreszcie mogę oprzeć łokieć na stole i przymknąć oczy.
Zaraz muszę wstać znowu od mojego stolika, zamówić kawę. Jakąkolwiek, myślę sobie, to w końcu bez różnicy. Albo nie, dzisiaj czarną, ciężką, żeby zakleiła mi usta, dzisiaj mam taki nastrój, na taką kawę mam dziś ochotę.
   Czarną, mówię, do kobiety chyba, do czarnej kobiecej marynarki przede mną, nie wiem, bo nie mam ochoty patrzeć w twarze, w oczy i usta, w drgnięcia i grymasy, w labirynty wyrytych w skórze myśli i zachowań. To jest dla mnie zbyt męczące.
Sięgam po portfel żeby zapłacić. Wyjmuję moje drobne, moje wszystkie pieniądze na dzisiaj, zastanawiając się jak zawsze czy dobrze je wydałem, ale chyba dobrze, dochodzę do wniosku, bo to jest przyjemność, picie tej kawy będzie dla mnie przyjemnością.
   Wracam trzymając gładkie błyski filiżanki w ręku.
   Siadam, zdejmuję płaszcz i jakby zza mgły obserwuję niespieszny ruch we wnętrzu kawiarni. Przysuwam sobie popielniczkę i zaczynam szukać papierosów. Zaplątuję się na chwilę w kieszeniach mojego płaszcza, ale w końcu je znajduję, wyciągam w małym triumfie i kładę przed sobą na stoliku by jeszcze chwilę zaczekały.
   Słodzę kawę i szybko, spragniony tego odprężenia, wypijam duży łyk. Teraz sięgam po papierosa, który trzeszczy sucho w moich palcach gdy go obracam, gdy jeszcze przez chwilę zadowalam się jego ładnym pełnym kształtem, po czym go zapalam i spowijam się w środku jego dymem, czując to wyraźnie, dokładnie odczuwając każdy dreszczyk przyjemności w całym organizmie.
  Mam wrażenie zawieszenia w czasie i przestrzeni, czuje się jakbym był niewidzialny i nagle wszystko przestało mnie dotyczyć. Jestem spokojny w środku i na zewnątrz, ciepły od kawy, łagodny od dymu papierosa.

Siedzę już długo i w końcu muszę wstać, czuję wewnętrzny przymus by już pójść. Więc się w końcu podnoszę, może trochę zbyt gwałtownie, ściągam z oparcia krzesła płaszcz i chowam do jego kieszeni moje rzeczy, powierzam mu je ufnie na chwilowe przechowanie; dorzucam papierosy i portfel do kieszeni, w których jest już chyba wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, począwszy od łyżki do butów a na otwieraczu do butelek skończywszy.
  Wychodzę w mroźne powietrze nocy. Teraz już na ulicy nie ma nikogo, nic się nie rusza, a sen powygaszał już większość świateł w oknach. Teraz idę, znowu się przemieszczam, jestem w ciągłym ruchu. Idę w noc, ulicą w dół, spokojny, skupiony, raz po raz wypływam z ciemności i znowu się w nią zatapiam.
Idę szukać dalej, do następnej kawiarni, do parków, w kościoły, na place, gdziekolwiek, bo to, czego szukam, może być wszędzie. Idę - i czuję się jak pielgrzym, metodyczny, niezrażony.

             A zegar oznajmia ciągły upływ. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz