— Na pewno byli tutaj — stwierdził
Klonowic przyglądając się tablicy upamiętniającej Żydów rozstrzelanych przez
hitlerowców.
— W takim razie pewnie poszli dalej
wzdłuż granicy getta — powiedział Borowski wskazując linię biegnącą środkiem
alejki prowadzącej w głąb parku.
Przeszli ścieżką pomiędzy drzewami i
krzewami. Zatrzymali się, gdy dotarli do słupa z zamontowaną kamerą.
— Najwyraźniej tędy nie szli. Nie było
ich na nagraniu z tej kamery — zauważył detektyw.
— To tu był ten pies — Uri skinął głową
w stronę kupy śmieci usypanej pod krzakiem. — Rzeczywiście, musieli pójść inną
drogą. Zawróćmy.
Wrócili do tablicy pamiątkowej i wybrali
drugą możliwą drogę, szeroką aleją, wzdłuż której po obu stronach ciągnęły się
rzędy ławek. Minęli jedną kamerę bezpieczeństwa, potem następną.
— Tędy też nie szli, byliśmy już przy
wszystkich kamerach w tym parku — Borowski westchnął z poczucia bezradności i
włożył sobie papierosa do ust. — Nie ma innej drogi do fontanny.
— Jest — szepnął Klonowic, po czym
przeszedł między ławkami i przedarł się przez gęste zarośla.
— To nonsens — stwierdził Piotr, mimo to
poszedł za agentem.
— A jednak — Uri przykucnął i zanurzył
rękę w wysokiej, dawno niestrzyżonej trawie.
— Cholera… — dymiący papieros wypadł
Borowskiemu z ust, gdy zobaczył jarmułkę, którą Klonowic trzymał w dłoni. — Ale
chłopiec, któremu to spadło z głowy, na pewno by zauważył…
— Chyba, że by się spieszył.
— Na nagraniu nic nie wskazywało na to,
żeby się spieszyli.
Detektyw wyjął z kieszeni marynarki
przezroczysty plastikowy woreczek i podał go towarzyszowi, by włożył do niego
jarmułkę.
Rozejrzeli się jeszcze w trawie, lecz
niczego więcej nie udało im się znaleźć. Wyszli z powrotem na szeroką aleję i
skierowali się w stronę fontanny, po drodze mijając stary aparat telefoniczny
na monety.
— Myśli pan, że działa? — zapytał
Klonowic.
— Sprawdźmy.
Borowski podszedł do aparatu, podniósł
słuchawkę, wydobył z kieszeni monetę, wrzucił ją do automatu i wybrał numer.
— Borowski. Jak sekcja? A to ciekawe…
Dziękuję — rozłączył się i zwrócił się do Uriego. — Przeprowadzili już sekcję
zwłok czworga dzieciaków.
— I co?
— Jedna z dziewczyn była w ciąży. Drugi
miesiąc.
Ruszyli dalej ku fontannie. Dostępu do
placu wokół niej nadal wzbraniała policyjna taśma. A jednak ktoś tam był. Jakiś
człowiek o pokracznej, przygarbionej sylwetce stał odwrócony do nich plecami.
— Hej! — krzyknął detektyw. — Tu nie
wolno wchodzić!
Wezwany obejrzał się w ich stronę. Na
głowie miał gumową halloweenową maskę. Zobaczywszy ich, rzucił się do ucieczki.
Przeskoczył nad taśmą i wbiegł między drzewa.
— Stój! — Borowski i Klonowic
natychmiast pobiegli za nim.
***
Tomek wszedł do salonu, gdzie w fotelu
siedział jego ojciec, który, zdjąwszy krawat i marynarkę, oglądał kanał
informacyjny w telewizji.
— Mamy jeszcze nie ma? — zapytał
chłopak.
— Jest na zakupach.
— A ty nie idziesz dzisiaj do pracy?
— Mam wolne.
Tomek usiadł przy stole, wyjął z
kieszeni telefon i przez chwilę wodził bezmyślnie kciukiem po ekranie. W końcu
schował komórkę, wyprostował się i zwrócił się do ojca:
— Wiadomo już coś o tym zamachu na
wycieczkę?
— Nie wiem. Chyba nie.
— No ale ty się zajmujesz tą sprawą?
— Tylko pośrednio.
— To czym ty się właściwie zajmujesz?
Marecki odłożył pilota od telewizora i
spojrzał na syna surowym wzrokiem.
— A czym ty się właściwie zajmujesz,
Tomek? Co? Nie studiujesz, nie pracujesz, więc co robisz całymi dniami? Ćpasz z
tymi dresiarzami?
— Ja ich prawie nie znam. Namówili mnie…
— A jakby cię namówili, żebyś strzelił
sobie w ten pusty łeb, to byś strzelił?
— Jestem dorosły.
— Jak jesteś dorosły, to idź zarabiaj na
siebie.
Chłopak wstał gwałtownie odsuwając
krzesło, które wydało głośny pisk przy tarciu o podłogę, wyszedł i zamknął się
u siebie w pokoju.
***
Borowski stał z rękami wspartymi o uda i
dyszał ciężko. Klonowic, również zdyszany, ale widocznie mniej niż detektyw,
wyszedł zza drzew z wyraźnie niezadowoloną miną.
— Uciekł mi.
— Ma kondycję skurczybyk — Piotr otarł
pot z czoła, wyprostował się i rozluźnił palcem kołnierzyk pod krawatem. —
Wracajmy na komisariat.
***
Magda siedziała na łóżku u siebie w
pokoju z laptopem na kolanach i z wściekłością waliła palcami w klawiaturę.
Robiła właśnie wyrzuty Tomkowi, który nie przyszedł na spotkanie, bo dał się
złapać paląc marihuanę z kolegami.
Ale
to nie moja wina —
tłumaczył się chłopak. — Ojciec dał mi
szlaban.
JAKBYS
Z NIMI NIE JARAŁ TO BY CIE NIE ZLAPAL!!!!11
Tylko
chwilę z nimi rozmawiałem
W
OGOLE NIE TRZEBA BYŁO Z NIMI ROZMAWIAC CZEKAŁAM NA CIEBIE JAK GLUPIA A TY
WOLALES PALIC TRAWKE Z KOLEGAMI
Klawisz z literą "i" odpadł od
klawiatury i poleciał gdzieś w kąt pokoju.
JA
PIERDOLE JESZCZE SOBIE KLAWIATURE PRZEZ CIEBIE ROZWALILAM NIE ODZYWAJ SIE DO
MNIE
Dziewczyna z impetem zamknęła laptop i
przez chwilę siedziała z nim na kolanach, patrząc przed siebie. Usłyszała ciche
pukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołała, jeszcze mocno
zagniewana.
Anna weszła do pokoju z bukietem na wpół
uschłych czerwonych róż w ręku.
— Madziu, mówiłam, żebyś je wstawiła do
wody, teraz zwiędły.
— To wywal je.
Kobieta poszła do kuchni, by wyrzucić
kwiaty do kosza na śmieci, przedtem jednak z ciekawości zerknęła na doczepiony
do nich liścik. Obok krzywo narysowanego długopisem serca widniał nagryzmolony
podpis: OD MARKA.
***
Borowski stukał palcami w kierownicę w
rytm Riders on the Storm.
— Lubi pan The Doors? — spytał Klonowic.
— Uwielbiam. Doorsi to mój ulubiony
zespół.
Obaj milczeli przez chwilę wsłuchując
się w słowa piosenki.
— My jesteśmy tacy Riders on the Storm — odezwał się w końcu Uri.
— Co? — zdziwił się detektyw.
— Ja i pan. Jesteśmy… jak to będzie po
polsku? Jeźdźcy na burzy.
— Tak, trochę tak… — roześmiał się
Piotr. — Mówmy sobie po imieniu. Piotrek.
— Uri — podali sobie ręce. — A posłuchaj
tego — Izraelczyk ściszył radio i wyjął z kieszeni telefon.
Ha-balada
al Ari we-Derczi — ryknęła
muzyka, stanowczo zbyt głośno. Klonowic przyciszył ją trochę i przez moment
znów słuchali w milczeniu. Przy słowach Ech
sze-hem rokdim ze meszagea Borowski zaczął się wczuwać w rytm.
— Dobre — powiedział. — Co to?
— Kaweret.
Muzyka ucichła nagle i telefon zaczął
wibrować w dłoni Uriego. Agent Mosadu odebrał, powiedział parę słów po
hebrajsku i rozłączył się.
— Mam adres hotelu, gdzie mieszkała
wycieczka z wychowawcami.
— No to jedziemy tam! Ech szenananananana!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz